Dwaj
mężczyźni siedzący w czarnym aucie cierpliwie czekali, aż
śledzona przez nich kobieta w końcu wyjdzie. Przebywała tam już
jakieś dwie godziny, a oni przez cały ten czas czujnie obserwowali
budynek przy Baker Street.
-
Jak myślisz, uda mu się? - zaczął jeden z mężczyzn, siedzący
na miejscu pasażera.
-
Mam taką nadzieję. Dawno nikogo nie sprzątnąłem, ostatnio chyba
tydzień temu... - odezwał się kierowca.
-
Faktycznie, dawno. - zakpił pierwszy.
-
A z panienką to może byśmy się zabawili... - kierowca od razu
posłał koledze podły uśmiech, jednak równie szybko ten uśmiech
zniknął z jego twarzy gdy usłyszał:
-
Szef kazał ich zlikwidować, a nie się z nimi bawić. Jak ci się
chce, to idź do burdelu... -
-
Jakbym nie miał na co pieniędzy wydawać... Swoją drogą ten gość
musi z niezłej imprezy wracać. - kierowca chcąc zmienić temat
wskazał na zmierzającego w ich kierunku bezdomnego. Mężczyzna
pchał przed sobą sklepowy wózek i z daleka można było dostrzec, że
był pod wpływem niejednego piwa. Zbliżał się do czarnego auta
nie zważając na przeszkody, przede wszystkim plączące się nogi.
Niestety, dla niego, w pewnym momencie zachwiał się, pchając wózek
wprost na mercedesa. Mężczyźni dotychczas siedzący w samochodzie
niemalże wyskoczyli z niego jak poparzeni i zaczęli wrzeszczeć na
bezdomnego, używając przy tym najbardziej niecenzuralnych słów,
jakie znali. Skłonni byli nawet pobić tego człowieka, nie miał
bowiem czym zapłacić za wyrządzoną szkodę. Jednak w tej chwili
dało się usłyszeć dobiegający z przeciwnej strony ulicy dźwięk
zamykanych drzwi. Kierowca mercedesa obejrzał się i widząc, że
kobieta w charakterystycznym brązowym płaszczu właśnie wsiadła
do taksówki, rzucił się w kierunku auta, krzycząc do
współpracownika:
-
Wsiadaj, bo nam zwieje! -
-
Znajdę cię... - wysyczał bezdomnemu pasażer mercedesa.
-
Na pewno... - szepnął do siebie mężczyzna z wózkiem, patrząc
jak auto odjeżdża z piskiem opon.
Jechali
za taksówką nie dłużej niż pięć minut, kiedy zauważyli, że
wracają na Baker Street.
-
Zapomniała czegoś... Kobiety... - zaczął narzekać kierowca
mercedesa.
Kiedy
auta w końcu zatrzymały się, kobieta wysiadła z taksówki i
wróciła do mieszkania pod numerem 221B, a niczego nieświadomi
mężczyźni usadowili się wygodnie w fotelach, kontynuując
obserwacje.
-
Wszyscy pamiętają, co mają robić? - zapytał Sherlock, chcąc się
upewnić, że wszyscy go zrozumieli. Pani Hudson wkładała właśnie
płaszcz i czapkę należące do panny Nettles. Ona sama zaś także
była już gotowa do wyjścia.
-
Może pani iść. - detektyw zwrócił się do starszej kobiety, a ta
tylko pokiwała głową i wyszła. Sherlock podszedł do okna tak, by
nie było go widać z zewnątrz i obserwował, jak pani Hudson
wsiadała do taksówki i jak czarne auto ruszyło za nią. Po chwili
dostrzegł też parkujący przy wejściu czerwony samochód. Mary.
-
Panno Nettles, transport czeka... - poinformował nie zaszczycając
kobiety spojrzeniem. Jane chwyciła klamkę i miała już wychodzić,
ale w ostatniej chwili zwróciła się jeszcze do detektywa:
-
Panie Holmes... Dziękuję. -
-
Jeszcze nie ma pani za co dziękować... -odpowiedział tym razem
posyłając jej lekki uśmiech.
Stał
tak w oknie jeszcze przez chwilę, dopóki klientka nie odjechała z
Mary do bezpiecznego miejsca, którym miał być dom Watsonów. Potem
chwycił za płaszcz i kierując się w stronę wyjścia rzucił do
Johna:
-
Na nas też już pora. -
Po
chwili spod Baker Street 221B odjechała jedna taksówka, by ustąpić
miejsca innej. Pani Hudson wysiadła z auta i wróciła do
mieszkania, obserwowana przez nieświadomych niczego mężczyzn w
mercedesie.
-
To jaki mamy plan? - spytał John.
-
Przecież wszystko wyjaśniłem... -
-
Powiedziałeś tylko, że jedziemy do fabryki. Ale co dalej, co tam
zamierzasz zrobić? -
-
Nie wiem. - odpowiedział bez ogródek detektyw.
-
Co? Jak to nie wiesz? Genialny Sherlock nie ma planu? - zirytował
się doktor.
-
Ma, ale jest ich co najmniej kilkanaście... Mam ci objaśnić
wszystko, ze szczegółami? -
-
Daruj sobie... - odpowiedział John i wlepił nos w szybę wywołując
tym samym uśmiech na twarzy Sherlocka.
Fabryka
G&B Company leżała kilkanaście kilometrów na południowy
wschód od Londynu. Był to kompleks trzech budynków ustawionych w
kształt litery U. W ich pobliżu czuć było nieprzyjemny odór
wydobywający się z przetwarzanych chemikaliów.
Taksówka
zatrzymała się przed bramą wjazdową. Sherlock i John wysiedli,
przyglądając się bacznie otoczeniu. Jak się okazało fabryka była
pilnie strzeżona, otoczona płotem z drutu kolczastego. Przy głównej
bramie stało dwóch strażników z psami.
-
Prawie jak baza wojskowa... - zakpił pod nosem Watson.
Mężczyźni
podeszli do budki strażników. Holmes wyciągnął z kieszeni
identyfikator i pokazał go jednemu z mundurowych, po czym obaj
zostali wpuszczeni na teren zakładu.
-
Ekhem, Mycroft? - spytał dla pewności John.
-
Mamy maksymalnie dwie godziny, zanim dokopią się tam, gdzie nie
powinni... - odpowiedział Sherlock, a kiedy zbliżyli się do
wejścia, dodał:
-
Nie mamy dużo czasu, więc musimy się rozdzielić. Ja pójdę w
tamtą stronę, a ty w tą. - John spojrzał w kierunku, który
pokazał jego przyjaciel.
-
A właściwie to czego mam szukać? - zapytał kierując wzrok na
detektywa, albo raczej na miejsce, w którym przed chwilą stał. -
Aha... - westchnął i ruszył wgłąb korytarza.
Mężczyzna
w eleganckim garniturze stał przy biurku, wpatrując się w ekrany
monitorów. Widział każdy ich krok, każde posunięcie. I już
wiedział, co ma zrobić. Holmes zaszedł za daleko. Nie mógł
pozwolić, żeby obcy kręcili się po fabryce. Skinął głową na
dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn stojących obok. Nie mówiąc
nic, wskazał na jeden z monitorów. Zrozumieli. Kiedy już mieli
wyjść, mężczyzna w garniturze skierował do nich jedno polecenie:
-
Jeśli zajdzie potrzeba... zabijcie. -
John
szedł korytarzem, mijając kolejne pomieszczenia. Trafił do
nieużywanej części budynku – pokoje były albo puste, albo po
prostu zamknięte. Doszedł do rozwidlenia, mógł iść w prawo lub
w lewo. W korytarzu po jego lewej najwyraźniej przepaliły się
wszystkie żarówki, więc żwawo ruszył w przeciwnym kierunku.
Jednak słysząc dobiegający z końca korytarza hałas, zwolnił.
Próbował domyślać się co to, ale wtedy poczuł ból w tylnej
części głowy. A potem była już tylko ciemność...
Sherlock
nie widząc nic ciekawego w pomieszczeniach na parterze, ruszył
schodami na piętro. Jednak będąc w połowie drogi, poczuł coś
dziwnego. Intuicja? Nie tym razem. To było coś innego. Czyjś
wzrok. Ktoś go obserwował. Rozejrzał się dookoła, ale nie było
nikogo ani przed, ani za nim. Zmrużył oczy i przygotowując się na
wszelką ewentualność, zapytał głośno:
-
Kim jesteś? -
-
Zamknij się i idź przed siebie! - odpowiedział ktoś szeptem.
Dopiero teraz Holmes dostrzegł uchylone drzwi. Za nimi panował
mrok, więc nie dostrzegł tego, kto się odezwał. Ruszył więc
przed siebie, zgodnie z poleceniem. Szedł długim korytarzem, do
jego uszu dobiegał jedynie stłumiony hałas produkcji z dołu.
Nagle kilka kroków przed nim uchyliły się drzwi. Nieznacznie, jak
poprzednio.
W
pokoju panowała ciemność. Okna zasłonięto ciężkimi, grubymi
kotarami, żeby żaden promień światła nie przeniknął do
wnętrza. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny.
Sherlock zamknął za sobą drzwi, szukając czegokolwiek, co mogłoby
okazać się przydatnym. Wtedy znowu usłyszał głos, tym razem
bardziej zdecydowany, pewniejszy:
-
Wiem kim jesteś i wiem po co tu jesteś. Nie jesteś pierwszy.
Wcześniej była tu ona, ale pozbyli się jej. Ciebie też się
pozbędą. Chyba, że będziesz szybszy. Ale masz małe szanse... -
-
Widocznie nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się wydaje. Co wiesz? -
-
Ja wiem wszystko, ale nie mogę nic powiedzieć. Mogę ci tylko coś
dać... -
-
Co takiego? - Sherlock chciał przedłużyć rozmowę jak najdłużej.
Już i tak sporo się dowiedział o osobie, z którą rozmawiał:
mężczyzna, koło czterdziestki. Najprawdopodobniej pracownik
fabryki – zdradzał go sposób, w jaki się wypowiadał. Jednak ku
zaskoczeniu detektywa, odpowiedziała mu cisza. Wyciągnął latarkę
i rozejrzał się wokół. Pusto. Nie ma nikogo. Tylko na biurku
ustawionym przy ścianie leżał pendrive – najprawdopodobniej
jedyne źródło dowodów w tej sprawie.
Potrzebował
komputera. Musiał tu i teraz sprawdzić zawartość pandrive'a.
Ruszył w stronę drzwi wiedząc, że gdzieś na terenie fabryki musi
być jakiś komputer. Otworzył drzwi, jednak nie było mu dane
przejść dalej. Dwóch dobrze zbudowanym mężczyzn czekało na
niego, a kiedy tylko wychylił się zza drzwi, wymierzyli w niego
bronią.
-
Pan pójdzie z nami... - powiedział jeden z nich, zaciągając
rosyjskim akcentem. Holmes nie miał wyjścia. Poszedł, mając lufy
dwóch pistoletów przystawione do głowy.
Zaprowadzili
go do pomieszczenia gdzieś w podziemiach. Posadzili na krześle,
związali i zaczęli przesłuchanie, tylko że na swoich zasadach.
Bili go i kopali. Próbowali wyciągnąć z niego wszystko, czego się
dowiedział. Przestali dopiero wtedy, gdy usłyszeli za sobą
chrząknięcie.
-
Proszę, proszę, a któż to? Witam serdecznie w moich skromnych
progach, panie Holmes. - z cienia wyłoniła się postać. Był to
mężczyzna niski i niezwykle szczupły. Ubrany był w drogi
garnitur, najpewniej szyty na miarę. W głowie Sherlocka pojawiło
się jedno, krótkie słowo: prezes. Mężczyzna zbliżył się do
detektywa i patrząc prosto w twarz, zapytał przesadnie kulturalnym
tonem:
-
Czego pan tu szuka, o ile oczywiście mogę wiedzieć? -
-
Ależ oczywiście, że pan może. Szukam dowodów i wskazówek, które
powiedzą mi, kto zamordował Charlotte Wrigley i co się naprawdę
stało z tymi pięcioma osobami, które rzekomo popełniły
samobójstwa. - odpowiedział Sherlock.
-
I co, udało się panu już coś znaleźć? - na to pytanie detektyw
wolał nie odpowiadać. Nie był do końca pewien, czego może się
spodziewać po prezesie. Ten natomiast, widząc jego niezdecydowanie
postanowił mu pomóc w podjęci właściwej decyzji. Skinął na
jednego ze swoich ludzi, który za chwilę opuścił pomieszczenie.
-
Panie Holmes – zaczął prezes – Doskonale pan wie, że ja wiem,
że pan wie... Albo raczej że pan ma. Ma pan coś, czego mieć nie
powinien i co absolutnie nie może ujrzeć światła dziennego.
Dlatego chcę dać panu szansę. Zrobimy wymianę. - w tym momencie
do pomieszczenia weszło dwóch ludzi Sorokina, wlekąc za sobą
pobitego Watsona. Sherlock zaniemówił na ten widok. Owszem, miał
świadomość, że mogą złapać ich obu, prawdopodobieństwo takiej
sytuacji było ogromne. Miał jednak nadzieję, że uda im się tego
uniknąć. Niestety, źle kalkulował. Przeliczył się. Patrzył
teraz na twarz przyjaciela ociekającą krwią z licznych ran i
złamanego nosa. Dostrzegł, że ma złamaną rękę i
najprawdopodobniej kilka żeber. Starał się tego po sobie nie
pokazywać, ale zdenerwował się. Nie, on się wkurzył i to
bardzo...
-
Czego chcesz? - Sherlock bardzo dobrze wiedział, czego oczekuje
prezes, ale chciał dać sobie trochę czasu na wymyślenie czegoś,
co pomogłoby im się stąd wydostać w jednym kawałku. I wtedy
sobie przypomniał: są tu już znacznie dłużej, niż dwie
godziny...
-
Ha! Jesteś mistrzem dedukcji, a każesz sobie objaśniać tak prostą
rzecz? Naprawdę się nie domyślasz? Przecież ten tu to podobno
twój przyjaciel... - szydził prezes wskazując ręką Johna
leżącego teraz na brudnej podłodze.
-
Wolę się upewnić... - rzucił Holmes.
-
A więc dobrze, wyjaśnię ci wszystko. Otóż oczekuję, że oddasz
mi to, co jakimś cudem udało ci się zdobyć, a ja w zamian oddam
ci twojego... przyjaciela. I puszczę was wolno, pod warunkiem, że
więcej się tu nie pokażesz. - prezes posłał detektywowi cyniczny
uśmiech, dając jasno do zrozumienia, że kiedy ich wypuści,
snajperzy postarają się, żeby nie dotarli do domu.
Sherlock
nie odpowiedział. Jego plan przewidywał trochę inny scenariusz. W
tej chwili w pomieszczeniu poza nim i Johnem było trzech ludzi
Sorokina i sam prezes. Holmes zdawał sobie sprawę, że był
osłabiony po pobiciu, ale miał szansę. Musiał ją wykorzystać.
Jak
długo siedział przywiązany do krzesła, tak długo próbował
niezauważenie uwolnić się z więzów. W końcu mu się udało.
Swoją drogą, dziwił się, że nie użyli kajdanek, ale może szef
żałuje pieniędzy na wyposażenie? Albo uznali, że nie jest
wystarczająco groźny? Jeśli tak, to się przeliczyli.
Uwolniwszy
ręce z więzów Sherlock czekał na odpowiedni moment, by
zaatakować. Prezes przez cały czas coś tłumaczył, gadał od
rzeczy, ale Holmes przestał go słuchać. Musiał się skupić na
czymś innym, na ratowaniu życia swojego i Watsona. W pewnej chwili
Sorokin odwrócił się od detektywa i mając ręce skrzyżowane na
plecach, zrobił kilka kroków, odsuwając się od więźnia. To był
ten moment. Sherlock nie zastanawiając się dłużej wstał
gwałtownie z krzesła i stojącemu najbliżej mężczyźnie
wymierzył silny cios w krtań. Jeden był na chwilę
unieszkodliwiony. Jednak od razu pozostali dwaj rzucili się na
detektywa. Pierwszy wyciągnął broń i wymierzył nią w Holmesa.
Ten jednym szybkim ruchem chwycił rękę mężczyzny i wykręcił ją
tak, że teraz broń mierzyła prosto w jego serce. Sherlock nacisnął
spust. Musiał.
Trzeci
z ludzi prezesa stanął do walki wręcz. Wymierzał kolejne ciosy,
jednak detektyw umiejętnie ich unikał. Pochyliwszy się przed
prawym sierpowym napastnika, Holmes uderzył go pięścią w brzuch.
Mężczyzna zgiął się w pół z bólu, co natychmiast wykorzystał
Sherlock i angażując wszystkie siły kopnął go w głowę, celując
w skroń. Trzeci z napastników padł na ziemię nieprzytomny.
Detektyw
podniósł wzrok szukając ostatniego wroga. Nie dostrzegł go
jednak. Zamiast tego poczuł jak ktoś przykłada zimną lufę z tyłu
jego głowy. Po chwili usłyszał też dźwięk odblokowywania
pistoletu.
-
Nieładnie, oj nieładnie, panie Holmes. - zaśmiał się prezes. - A
chciałem dać panu szansę... Niestety w tej sytuacji jestem
zmuszony sam odebrać to, co mi pan zabrał. I odbiorę to, tylko że
z pańskich... zimnych rączek... - Sorokin mocniej docisnął broń
do głowy detektywa, gdy dało się usłyszeć stłumiony odgłos
lecącego śmigłowca.
-
Co u licha... - zaklął pod nosem prezes, nieświadomie opuszczając
nieznacznie broń. Sherlock znów wykorzystał sytuację. Odwrócił
się gwałtownie chwytając Sorokina za rękę, w której trzymał
pistolet i pchnął go na ścianę. Trzymając dłoń mężczyzny w
silnym uścisku uderzał nią o mur chcąc wytrącić mu broń.
Prezes nie pozwolił jednak na to i drugą ręką chciał odepchnąć
od siebie detektywa. Szarpali się tak przez dłuższą chwilę. W
końcu padł strzał...
Mary
i Jane siedziały przy kuchennym stole. Obie były niespokojne.
Upłynęły już ponad dwie godziny, odkąd ani Holmes, ani John nie
dawali znaku życia. Mary nie wytrzymywała już tej niepewności.
Gwałtownie wstała z miejsca i chwyciła za telefon.
-
Już i tak długo zwlekałam... - wyszeptała. Czym prędzej wybrała
numer.
-
Lestrade... - zaczęła, gdy ktoś podniósł słuchawkę.
-
Yy, nie, sierżant Donovan. Inspektor Lestrade zostawił... -
odezwała się kobieta po drugiej stronie.
-
Co jest? - Mary usłyszała głos Grega.
-
Sherlock i John... - zaczęła.
-
Gdzie są? - zapytał krótko inspektor.
-
W fabryce. -
Ponad
dwadzieścia jednostek policyjnych, w tym kilka tych najlepszych –
najlepiej wyposażonych i opancerzonych, dwa śmigłowce, cztery
karetki. Lestrade zaangażował kogo tylko mógł. Cała ekipa
jechała do fabryki na złamanie karku.
Na
miejsce dotarli po jakichś trzydziestu minutach. Bez zbędnych
ceregieli wkroczyli na teren fabryki i zaczęli ją przeszukiwać.
Dokładnie, pomieszczenie za pomieszczeniem, hala za halą, pokój za
pokojem.
Funkcjonariusze
zebrali wszystkich pracowników w hali w skrzydle wschodnim. Nikt
teraz nie mógł opuścić terenu zakładu. Rozpoczęto pierwsze
przesłuchania.
Lestrade
przebywał w zachodnim skrzydle, na parterze. Razem z Donovan
próbowali jakoś rozgryźć to miejsce, wydedukować, gdzie mogą
być Holmes i Watson. Stali na końcu korytarza, tuż przy wejściu
do podziemnych pomieszczeń. Jednak drzwi tam prowadzące były
zamknięte. Dlatego wykluczyli to miejsce niemal od razu.
-
Gdzie oni są do jasnej cholery?! - wrzasnął poirytowany inspektor.
-
Spokojnie, zaraz ich znaj... - Donovan przerwała w pół słowa
słysząc huk wystrzału. Spojrzała na drzwi prowadzące do piwnic,
potem na Lestrade'a. Ten bez dłuższego zastanowienia podszedł do
drzwi i przestrzelił zamek.
Biegiem
rzucili się w dół po stromych schodach. W korytarzu było ciemno,
przez chwilę jasna łuna padała od strony otwartych drzwi.
Policjanci zwolnili, trzymając w rękach broń gotową do wystrzału.
Po jakichś stu metrach dostrzegli w mroku otwarte drzwi i
wyłaniającą się zza nich postać.
Prezes
zamarł w bezruchu patrząc, jak Sherlock powoli osuwa się na
ziemię. Dopiero dobiegający z góry huk wystrzału skłonił go do
ucieczki. Wybiegł na korytarz. Słyszał odgłos kroków dobiegający
od strony głównego wejścia. Ruszył więc w przeciwnym kierunku.
Sherlock
upadł na kolana. Prawą ręką dociskał ranę na brzuchu usiłując
choć w minimalnym stopniu zmniejszyć krwawienie. Spojrzał na
Watsona. Ciągle był nieprzytomny. A może już nie żył? Holmes
zacisnął powieki i potrząsnął głową, chcąc odgonić od siebie
takie myśli. Powoli podniósł swoje obolałe ciało i słaniając
się nieco podszedł do przyjaciela. Chwycił go za nadgarstek. Puls
był ledwie wyczuwalny, ale był.
-
Mary mnie zabije... - szepnął. Jednak w tym momencie jego uwagę
odwrócił dobiegający z korytarza hałas. Ktoś biegł. Detektyw
opierając się o ścianę zbliżył się do drzwi i nieznacznie
wychylił się zza framugi. W nikłym świetle otwartych
kilkadziesiąt metrów dalej drzwi dostrzegł dwie postacie.
Rozpoznał je od razu.
-
Lestrade... - wypowiedział nazwisko inspektora. Jednak czuł, że
siły go coraz bardziej opuszczają, że się wykrwawia. W końcu
upadł na ziemię, tracąc przytomność.
Obudziły
go jasne promienie słońca przebijające się przez szyby okien.
Powoli otwierał oczy, jego źrenice niechętnie przystosowywały się
do panującej wokół jasności. W końcu rozejrzał się po pokoju.
Białe ściany, sprzęt... Jest w szpitalu... Ale co z...?
Jego
przemyślenia przerwała pielęgniarka, która właśnie zauważyła,
że się wybudził. Głośno zawołała lekarza.
-
Ciszej trochę można? Głowa mnie boli... - wymamrotał John. Kiedy
zobaczył nad sobą lekarza bez zastanowienia zapytał:
-
Sherlock. Sherlock Holmes. Co z nim? - jednak lekarz to zignorował.
Watson nie reagował na polecenia doktora, zamiast tego chwycił go
za rękę i ze stanowczością ponowił pytanie:
-
Gdzie jest Sherlock? -
-
W sali obok... - odpowiedział zirytowany lekarz.
-
Co z nim? -
-
Powiem, jeśli pozwoli się pan w końcu zbadać! - John ustąpił.
Spojrzał tylko w stronę szyby dzielącej salę od korytarza.
Mary... Posłał jej lekki uśmiech, na co ta odpowiedziała tym
samym.
Następnego
dnia zarówno John, jak i Sherlock zostali przeniesieni do wspólnej
sali. W końcu mogli porozmawiać o tym, co się wydarzyło.
-
To jak to się właściwie skończyło? Sam wiesz, nie dotrwałem do
końca imprezy... - zapytał z przekąsem Watson.
-
No ale chyba widzisz, jak się skończyło, obaj tu leżymy. Ty masz
połamane kości, a ja dziurę w brzuchu. -
-
Tyle akurat zdążyłem zauważyć. Ale sprawa... -
-
Sprawa też się skończyła. Na pendrivie były nagrania i kilka
innych plików. Wyszło na to, że fabryka środków czyszczących
była jedną wielką przykrywką dla grubszych interesów, a to, że
wyrzucali odpady produkcyjne do lasu w porównaniu z resztą, było
niewiele znaczącym przewinieniem. Sorokin handlował bronią,
narkotykami, prał brudne pieniądze, ostatnimi czasy maczał palce
nawet w prostytucji. A to wszystko na zlecenie rosyjskiej mafii. -
wyjaśnił Sherlock.
-
I Charlotte to wszystko odkryła? -
-
Przez to zginęła. Co tak naprawdę wiedziała nie do końca
wiadomo. I tych kilka osób, które wcześniej zginęły – oni też
wiedzieli, nawet brali w tym udział. Ale chcieli to przerwać.
Obudziło się w nich sumienie... -
-
Poniewczasie... -
-
Na szczęście Sorokin nie uciekł; teren fabryki był obstawiony.
Więc... masz świetny materiał na nowy wpis na bloga. - stwierdził
Sherlock. John tylko spojrzał na przyjaciela i szczerze się
zaśmiał.
No i jest. Skończyłam. Ale nie jestem zadowolona. Jakoś tak nie Sherlockowo...
Po prostu za bardzo się rozpisałam. Zmęczył mnie ten ff. Cóż, w porównaniu do Moffat'a czy Gatiss'a jestem marnym pyłkiem... :D
ZAPOMNIAŁABYM.. KLAUDIO W. SZATANIRRO, JILIO PYY, ZUZAJS WRÓBEL, FURT! OGROMNE DZIĘKI ZA KOMENTARZE!
NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI, czy jakoś tak to było... :D
NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI, czy jakoś tak to było... :D